sobota, 31 grudnia 2011

Dziękuję

Melduję, że żyję, operacja się udała, kilka dni temu wyszłam ze szpitala. Trochę wymęczona, ale cieszę się, że żyję. Pani doktor wycięła raczysko, niestety trzeba było usunąć wszystkie węzły spod pachy, mus to mus. Guz zmniejszył się znacznie, warto było się pomęczyć z chemią i jej skutkami ubocznymi. Teraz rehabilitacja ręki - (ała) i czekanie na wynik histopatologiczny. Wtedy zapadną decyzje co do dalszego leczenia. W planach naświetlania i hormonoterapia. Ano, zobaczymy, teraz cieszę się z kilku tygodni bez wizyt w szpitalu (poza chodzeniem na ściąganie chłonki). Mogę zacząć oczyszczać organizm z odpadów po chemii, wraca smak, trochę zmniejszyła się wrażliwość na zapachy, inne dolegliwości też jakby mniej dokuczliwe. Trochę boli ręka, pacha i rana w piersi, ale wiadomo, pocięte, pozszywane, nie ma jeszcze alternatywnej drogi dla chłonki, to i będzie boleć. Nie ma co  narzekać, dolegliwości po kursach były gorsze. Opieka na oddziale rewelacyjna, cały personel bardzo miły, przejęty każdą pacjentką. Dostęp do psychologa, rehabilitanta, wolontariuszka z klubu Amazonek. Po różnych moich doświadczeniach szpitalnych, trudno było mi uwierzyć, że istnieją miejsca tak przyjazne ludziom. Święta spędziłam w szpitalu, a czułam się jak w pensjonacie.
Kochani, wszystkim zaglądającym na bloga, kibicującym mojej walce z raczyskiem dużo zdrowia w nadchodzącym roku i miłości bliskich. Dziękuję Wam za modlitwy i słowa otuchy jakie od Was otrzymałam, dzięki nim udało mi się przejść przez te ostatnie kilka miesięcy. Mam nadzieję, że będziecie nadal trzymać za mnie kciuki. Jeszcze trochę trudu przede mną.

wtorek, 22 listopada 2011

Powtórka z rozrywki i trochę nadziei.

Chciałabym bardzo, bardzo podziękować Wszystkim, którzy trzymają za mnie kciuki, również za wszelkiego rodzaju "kopy", które dodały mi sił. Pomogły, bardzo.
Jestem tydzień po piątym kursie. Wróciły dolegliwości wszelakie, koszmary senne, ból i inne "przyjemności". Chwilami jest ciężko, ale trzymam się wersji optymistycznej, czyli tego, że przede mną ostatni kurs i jeszcze tylko raz taki ból. Mam już umówiony termin operacji - 20 grudnia, święta najprawdopodobniej spędzę w szpitalu, chyba, że guz nie dał przerzutów do węzłów chłonnych i usuną tylko wartownika, wtedy mam szansę na wyjście w Wigilię. Tak czy inaczej, niech już będzie po. Potem trzy tygodnie czekania na wyniki histopatologiczne i okaże się czy trzeba wyciąć resztę węzłów, i czy będzie dodatkowa chemia. Jeżeli nie, to po nowym roku czekają mnie jeszcze naświetlania. Ależ się ta zaraza mocno trzyma - wrrr.
Dzięki Waszym "kopniakom" udało mi się zebrać w sobie i wrócić choć na chwilę do filcowania. Zrobiłam trzy kołnierze, niestety sił na zrobienie zapięć zabrakło, ale może za tydzień jak miną te paskudne dolegliwości uda się to nadrobić. Byle do przyszłego tygodnia. Na pohybel raczysku !!!

środa, 2 listopada 2011

Zaprę się wszystkimi kończynami i nie dam się.

Minął tydzień od kolejnego kursu. Znowu efekty uboczne dają tak popalić, że popadam w zwątpienie. Chociaż jeden dzień, żeby nic nie bolało, poproszę. Żeby wstać po przespanej nocy i stwierdzić że nic nie boli, że sny były kolorowe i miłe i funkcjonować do wieczora na normalnych obrotach. To takie moje małe życzenie.
Dobre jest to, że guz się zmniejsza, ubyło go z 30% może więcej, trudno określić, bo usg było stare, a lekarki obsługujące aparaturę nie miały wprawy w badaniu piersi, na dodatek dużych, więc wyszłyśmy z moją współtowarzyszką szpitalną z gabinetu trochę niezadowolone. No cóż, grunt, że się zmniejsza, a jakiej jest dokładnie wielkości i tak okaże się w trakcie operacji.
Potrzebuję kopa żeby się zmotywować do dalszej walki, takiego żeby zabolało. Chociaż nie, nie kopa, bo tamta część ciała boli mocno i bez tego, to może deską przez plecy, te jeszcze nie bolały.

niedziela, 9 października 2011

Powolutku do przodu.

Już trzeci kurs chemii za mną. Znowu mało przyjemne dolegliwości, ale mam nadzieję, że za kilka dni będzie lepiej. Zaczynam odczuwać "zmęczenie materiału". Łatwo się męczę, brak słońca nie wpływa dobrze na humor, samo życie. Żeby nie było tylko marudząco - guz się zmniejszył, przed kolejnym kursem zrobią mi badania żeby dokładnie sprawdzić o ile. Byle dotrwać do końca chemii - sił, sił dużo potrzebuję. No i żył zdrowych na wkłucia - ma ktoś trochę na zbyciu? ;)

niedziela, 18 września 2011

Jestem

Melduję, że wróciłam. Chemia tym razem odbyła się planowo, bez niespodzianek. Do domu dostałam mnóstwo leków na dolegliwości uboczne. Ponieważ wyniki przed drugim kursem były kiepskie, muszę wybrać więcej zastrzyków na odbudowę krwi, na szczęście jutro czeka mnie już ostatni. Efekty uboczne w postaci zaburzenia smaku i zapachu jakby mniejsze, jelita pracują w miarę normalnie, mdłości da się znieść. Jedynie sny mam nadal paskudne, poprzednio przez tydzień męczyły mnie błotnisto - ziemiste koszmary łącznie z uczuciem połykania brudnej gleby, tym razem prześladuje mnie widok zepsutego mięsa. Pojawia się w każdym śnie i ciągle muszę go zbierać w worki i wyrzucać. Coś niesamowitego, jak środki chemiczne mogą oddziaływać na mózg. Mam nadzieję, że koszmary skończą się jak poprzednim razem, jeszcze kilka dni i powinno być dobrze. Zmieniła się koncepcja lekarzy dotycząca chemii, liczba kursów wzrosła z czterech do sześciu, nie uśmiecha mi się to, ale faktycznie lepiej wybrać ich przed zabiegiem więcej, a w przypadku dobrych wyników pooperacyjnych już do niej nie wracać, tylko naświetlać. Nie ja jedna jestem w takiej sytuacji, damy razem radę. Następny termin wlewu wypada w imieniny moje i mojej szpitalnej współtowarzyszki, zamierzamy zrobić imprezę na cały oddział z sokiem z buraka w roli drinków.
Dosyć smęcenia. Teraz o czymś przyjemniejszym. Bardzo, bardzo dziękuję wszystkim za modlitwy i trzymanie kciuków. W ostatnim czasie dostałam kilka paczuszek, od Asi i Wojtka smaczne dżemy i soki - ostatni trzymam w zanadrzu na kolejny kurs, są przepyszne, do tego niesamowicie wesołą kartkę z żabką - nie mogę się na nią napatrzeć. Od Rozelli śliczne chusteczki, materiały i maciupkiego misia, który towarzyszył mi w szpitalu. Od Megi i Mariana książki i prześliczny, specjalnie dla mnie namalowany obrazek anioła. A od Joli bardzo śmierdzące i bardzo dobre sery, których mogłam jedynie troszkę skubnąć, Mąż miał za to używanie. Michasia przywiozła dla mnie śliczny czeski kubeczek z oryginalnym Krecikiem - pamięta jeszcze ktoś tę bajkę? W nim nawet lurowata szpitalna herbata smakowała jakoś lepiej. Bardzo, bardzo wszystkim dziękuję za tyle serca i pięknych darów. Jak tylko oczy wrócą do normalnego działania (trochę się paskudy przesuszyły i dokuczają) zrobię zdjęcia tych wszystkich śliczności.
Okazuje się, że moje krótkie nieobecności w domu spowodowały u Aty nagły przypływ miłości do pańci. Do tej pory nie była tak przymilastym psem, od kilku dni prawie włazi mi na kolana przy każdej okazji i podsuwa do głaskania - normalnie pluszak a nie pies. Po każdym spacerze z panem, wbiega prosto do pokoju sprawdzić czy na pewno jestem, dopiero po porcji pieszczot wraca na odpięcie szelek.

wtorek, 6 września 2011

Obijam się

Jak w tytule, obijam się ile wlezie. Od kilku dni funkcjonuję normalnie i zamiast robić coś konkretnego leniuchuję na całego. Zaraz po wyjściu ze szpitala myślałam, że efekty uboczne będą mi darowane. Srodze się rozczarowałam. Po kilku dniach miałam okazję "zaliczyć" całą ich paletę. Okazuje się, że jestem z tych, którym idzie w kierunku jelit - takich sensacji nie miałam nigdy i więcej mieć nie chcę. Była i zgaga gigant i uporczywa czkawka po każdym piciu, wszelkie dolegliwości jelitowe, koszmar. Ale grunt, że minęło i ten tydzień jest już spokojny. Zaczynam łysieć, włosy wyłażą sporymi pasmami (te w dolnych partiach ciała wylazły już prawie zupełnie, ale o tym ciiiii). Pewnie w przyszłym tygodniu po powrocie ze szpitala trzeba będzie odwiedzić fryzjera i ogolić łepetynę, bo leżące wszędzie kłęby włosów ani przyjemnie, ani ładnie nie wyglądają. Sztuczny skalp już czeka, chociaż chyba wolę chusteczki i tych zamierzam sobie sprawić ile dusza zapragnie, a co :)
Udało mi się zdobyć wiejską kurę, ugotowałam dużo rosołu, podzieliłam i zamroziłam, będzie w sam raz jak wrócę po kolejnej dawce świństwa. Nie mam siły szyć, zamówiłam jedynie trochę swetrowych dzianin, jakoś łatwiej teraz marznę i zachciało się cieplejszych ubrań, mimo że za oknem jeszcze sporo słońca.
Troszkę zaniedbałam nasze prosięta, nie brałam ich na ręce ze strachu żeby się nie potruli, bo mają zwyczaj lizania mnie po dłoniach, a przez ostatni czas wydzielałam z siebie takie masy świństwa, że hej. No i chłopaki - bobaki troszkę obrażeni, bo mało głaskani. Pies też troszkę mniej przytulany, za to przyzwyczaiła się do nas psica na tyle, że dziś przywiązana przez mojego Męża pod sklepem przegryzła linkę i pobiegła nas szukać. A mówiłam, żeby jej samej nie zostawiać, mówiłam. Na szczęście bardzo szybko ją znalazłam, przybiegła na wołanie szalonym galopem, szybko wróciła do domu i od razu ulokowała się na swoim posłaniu obdarzając nas spojrzeniem, które prawie mówiło - nie zamierzam się stąd nigdzie ruszać przez długi czas. Linka niestety do wyrzucenia, Mąż już wie że nie da się zostawić psa przed sklepem nawet na pięć minut.
W poniedziałek kolejna chemia, troszkę się denerwuję, bo nadal nie ma wyników receptorów, mam nadzieję, że do końca tygodnia nadejdą. A po powrocie koniecznie musimy pojechać do lasu na grzyby. Niekoniecznie je zbierać, wystarczy mi samo oglądanie, zwłaszcza takich ładnych jak ten.
Zamelduję się po powrocie ze szpitala, mam nadzieję, że wszytko przebiegnie według planu - ciśnienie trzyma się na dobrym poziomie, wyniki powinny być dobre, nie zamierzam leżeć dłużej niż to konieczne.
Bardzo wszystkim dziękuję za trzymanie kciuków i słowa otuchy, jak dobrze mieć Takich Dobrych Ludzi wokół siebie.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Wróciłam

Kochane, bardzo dziękuję za wszystkie słowa otuchy, przydały się. Trochę mi się pobyt w szpitalu przedłużył. Okazało się, że ciśnienie mam kosmicznie wysokie, kilka dni zajęło jego obniżanie, bo chemia, którą miałam zaplanowaną dosyć mocno działa na serce i podnosi ciśnienie. Koniec końców dzięki lekom a przede wszystkim mocnemu wsparciu całej rzeszy znajomych - bardzo, bardzo dziękuję kochani, udało się doprowadzić mnie do stanu zdatnego do przyjęcia "kolorowych drinków". Wczoraj dostałam trójskładnikową chemię z przewagą czerwonego koloru. Mdłości niewielkie, dzięki mocnym środkom przeciwwymiotnym, za to trochę szumu w głowie i mocno wyostrzone powonienie. Przeszkadzają mi wszelkie proszki do prania, płyny do czyszczenia, czuję pot innych osób, plus parę innych zapachów. Do tego lekka zgaga i suchość w przełyku. Nie ma co narzekać, mogło być gorzej. Od jutra zastrzyki na odbudowę płytek krwi, podobno efekty uboczne jak przy porządnej grypie - ból w kościach, ale nie ma co się martwić na zapas, co będzie, to będzie. Za trzy tygodnie powtórka z "kolorowych drinków".

środa, 17 sierpnia 2011

Ekwipunek

Bardzo Wam wszystkim dziękuję za tyle słów wsparcia. Pomagają, nie wiecie nawet jak bardzo. Beato, wezmę byka za rogi i z całych sił pogonię go gdzie pieprz rośnie albo i dalej.
W ramach odstresowywania się i w oczekiwaniu na początek kuracji uszyłam dwie torby "szpitalne". Mocno kolorowe na przekór strachowi i nachodzącym od czasu do czasu ciemnym myślom. Do kompletu jest też kosmetyczka i niedokończone jeszcze etui na okulary. Torby nie są zbyt mocno usztywnione, przez co nie chciały równo ustawić się do zdjęć, ale ich miękkość ma jedną zaletę - można w nie wpakować bardzo dużo rzeczy. Większa pomieściła długi, dosyć gruby szlafrok, dwie pary kapci, spory ręcznik, kosmetyczkę i na upartego wejdzie tam jeszcze piżama. Mniejsza ma jeden pasek zakładany przez ramię, niestety nie jest on regulowany.


Zamówiłam u Robinka kilka materiałów na chusteczki żeby mieć coś pod ręką kiedy włosy zaczną wychodzić. Oprócz zamówionych dostałam śliczną tkaninę w motyle, której urody zdjęcie nie oddaje nawet w połowie.
Jakiś czas temu uszyłam niewielką makatkę dla młodej miłośniczki koni.

Zabieram się za sprzątanie świńskich klatek (śmiecą "bobaki" aż miło) i pakowanie. Jutro wyruszam na pierwszy bój. Trzymajcie za mnie kciuki.

sobota, 6 sierpnia 2011

Przyplątało się i straszy.

Przyplątało się niechciane, niepożądane, paskudne. Jeszcze miesiąc temu go nie było, a teraz straszy i powoduje szybsze bicie serca. Najpierw nadzieja, że pewnie mam to samo co reszta kobiet w rodzinie, czyli łagodną zmianę, potem niedowierzanie, że diagnoza może być jednak inna. Na koniec obuchem w głowę - rak piersi. Był płacz, strach, nagła niemoc. Dzięki Dobrym Ludziom już jest lepiej, ustawiam się do pionu. Nie ja pierwsza i niestety nie ostatnia muszę się z tym zmierzyć. Na szczęście trafiłam na wspaniałe lekarki, jedna przyśpieszyła proces diagnozowania, druga znalazła szybki wolny termin chemii i odpowiedziała na milion głupich pytań. Za dziesięć dni pierwszy kurs, potem drugi, trzeci i może czwarty. Mają skurczyć paskuda do rozmiarów operacyjnych, tak żeby możliwa była operacja oszczędzająca pierś. Na początku chciałam wiedzieć jak najwięcej o nim, o leczeniu. Po przeczytaniu kilku stron, wpadłam w panikę i miałam chwilę kiedy pomyślałam, że nigdzie nie idę, schowam się pod łóżkiem i będę czekała na koniec świata. Przestałam czytać, staram się uspokoić, chodzę na długie spacery z Mężem, chyba bardziej wystraszonym ode mnie, robię porządki w mieszkaniu, wreszcie bez zbędnych sentymentów wyrzucam niepotrzebne, zachomikowane rupiecie. I szyję mocno kolorowe torby na przybory szpitalne, zamówiłam śliczne bawełenki na chusteczki, peruki chyba nie chcę. Włosy mam z natury nie najmocniejsze, reagują na stres wypadaniem, nie mam złudzeń, że ominie mnie ich wypadnięcie. Trudno, odrosną nowe, to akurat mały problem. Wszyscy powtarzają - myśl pozytywnie. Staram się, bardzo się staram.

środa, 22 czerwca 2011

Ata po "tuningu".

Wreszcie koniec leczenia Aty. W ubiegłym tygodniu przeszła zabieg czyszczenia zębów, chociaż należałoby go określić bardziej adekwatnym słowem - odgruzowywanie. Kamień był potworny, zęby pościerane, na szczęście pan doktor uporał się ze wszystkim. Ata z psiego niejadka przeistoczyła się nagle w wielkiego głodomora. Gdyby mogła, zjadłaby przysłowiowego "konia z kopytami". Narkozę zniosła dobrze, po powrocie do domu po raz pierwszy sama podbiegła na powitanie pana. Zrobiła się niesamowitym pieszczochem, wymusza głaskanie w każdej sytuacji. Nadal chodzi tylko na smyczy, a właściwie lince treningowej, zaczyna reagować na komendę "stój" o ile nie rozprasza jej coś ciekawego. Nie przepada za dużymi psami, obszczekuje wszelkie owczarkopodobne osobniki. Psy toleruje, suki o ile się jej podporządkują również, na inne warczy. To niestety pozostałość po długim zamknięciu na małej przestrzeni ze wieloma psami. Za przysmak bardzo chętnie wykona "leżeć" czy "siad". Coraz chętniej współpracuje, jest niezmordowana na spacerach. Odzwyczailiśmy się od młodego psa, ostatnie lata upłynęły nam na nieśpiesznych spacerkach z psią staruszką, a tu nagle mamy wulkan energii, który trzeba rozładować. Cieszę się, że mamy już za sobą niekończące się wizyty u lekarza i wszelkie kuracje. Ata została jeszcze raz podstrzyżona, żeby było jej wygodniej podczas upałów. Prawie wszystkie łysinki po ugryzieniach na grzbiecie ładnie zarosły, na uszach pozostały ledwie widoczne ślady ran, teraz psisko prawie "nówka". Wreszcie mogę zająć się szyciem.

Ata przed ostatnim strzyżeniem, potrafi się jeszcze bardziej wygiąć, byle nadstawić brzuch do głaskania.


A tu już letnia wersja "fryzury".



poniedziałek, 30 maja 2011

Małe podsumowanie.

Dziś mija sześć tygodni odkąd mamy Atę. Czas na małe podsumowanie.
Aty "przemyślenia" na temat otaczającej jej rzeczywistości:
- dzieci sąsiadów nie są zagrożeniem, można dać się ostrożnie pogłaskać i łaskawie powąchać ręce, obce nadal przerażają, ale trochę mniej niż na początku;
- powroty właścicieli, zwłaszcza pana, to okazja do małego pomerdania ogonem i pokręcenia kółek, ale nie nazbyt wylewnie, żeby sobie nie pomyśleli, że są tacy ważni;
- koty dzielą się na "swoje" i "obce", te pierwsze  można obwąchać, polizać i pozwolić im na poobcieranie, drugie należy gonić na ile długość smyczy pozwoli nawet jak się to właścicielom nie podoba;
- jeż to nie jest partner do zabawy, lepiej go nie zaczepiać;
- świniaki są źródłem interesujących "cukierków", bawić się z nimi nie należy ale poobserwować z większej odległości i owszem, może ten kudłaty znowu przyjdzie mnie powąchać;
- podróż samochodem na kolanach pani to całkiem niezła sprawa, byle dała od czasu do czasu pooglądać świat za oknem;
- gabinet weterynaryjny nie jest straszny, chociaż ciągle kłują i pakują do pyska różne świństwa;
- kanapa jest państwa, psie posłanie jest od niej wygodniejsze, czasem pani pozwoli się wgramolić na kolana, chociaż to podobno niewychowawcze, ale szybkie zwinięcie w kłębek i zwieszenie łba z kolan pozwalają na krótką drzemkę w "luksusach";
- burza to nic miłego, ale też nie powód do histerii, zawsze można się przed nią schować w łazience, do której nie mają wstępu te paskudne błyskawice;
- żebranie o jedzenie o każdej porze jest niewskazane, naciąganie "oczne" rzadko, bo rzadko ale bywa skuteczne;
- spacery są fajne, zwłaszcza jak się trafi ten starszy kawaler mojego rozmiaru, który pokazuje różne rzeczy, między innymi to, że trawa czasem jest jadalna;
- lodówka plus pani równa się materializacja psa obok niej;
Powoli Ata się oswaja. Nie odważyliśmy się jej spuścić ze smyczy, ma nadal chwile, że ze spokojnego spaceru przechodzi w bieg na oślep przed siebie i nie reaguje na wołanie, na szczęście smycz jest bardzo długa, więc ma okazję się poruszać ile chce. Sprawia wrażenie niby oswojonej, ale w każdej chwili gotowej dać sobie radę samej. Trochę jak np. oswojony ryś czy inny drapieżnik, niby nauczył się żyć z człowiekiem, ale dziki instynkt pozostał bardzo silny. W kwestii zdrowotnej - robale pożegnaliśmy, niestety ma zapalenie ucha, na szczęście jednego. Po zakończeniu kuracji czekają nas badania morfologiczne, bo ma złamanego zęba i okropny kamień co oznacza zabieg pod narkozą. Lekarz, po obejrzeniu zębów, stwierdził, że ma co najmniej rok więcej niż powiedzieli w schronisku, zęby są bardzo mocno starte. No cóż, jeszcze trochę wysiłku przed nami, ale warto.

poniedziałek, 16 maja 2011

Trochę szycia, trochę psa.

Oswajanie Aty trwa w dalszym ciągu. W ubiegłą niedzielę uciekła z mieszkania na widok siąsiadki z synem stojących w drzwiach, a właściwie na widok jego ręki wyciągniętej w jej kierunku. Zanim zdążyłam zareagować, pies smyrgnął między nogami i przez ledwo uchylone drzwi dał drapaka prosto na parter. Na szczęście drzwi wejściowe do bloku były zamknięte. Kiedy zorientowała się, że wyjść się nie da, wróciła do mnie sama, wcześniej była głucha na wołanie i wszelkie wabienie. Skończyło się na założeniu cieniutkiej obroży z kolejnym adresownikiem, którą będzie nosić na stałe. Na spacerze wygląda nieco dziwnie, szelki z doczepionym do nich jednym adresownikiem plus cieniutka, na szczęście nie rzucająca się w oczy obróżka z drugim. Prawie jakby była mega cennym okazem bardzo rzadkiej rasy. Trudno, lepiej dmuchać na zimne, niż później sobie pluć w brodę. Nasza radość z powodu braku robali była przedwczesna, jednak życie wewnętrzne Aty jest i to dosyć bogate - brrr. Pierwsza tura odrobaczania za nami, za dwa tygodnie druga i najprawdopodobniej powtórzymy jeszcze raz całość kuracji, zadecyduje o tym lekarz. Strach przed jednym z młodych sąsiadów maleje, wprawdzie przypada do podłogi kiedy jest blisko, ale wcześniej sama ciągnie w jego stronę i nadstawia głowę do głaskania, drugiego, starszego, nadal bardzo się boi. Dzieci w wieku przedszkolnym nie robią na niej żadnego wrażenia. Nie lubi hałasu włączanego aparatu, dlatego trudno mi uchwycić genialne pozy w jakich śpi. Świniaki traktuje jako dostawców "cukierków", podobnie jak robiła to Całka. Po zamknięciu "baleronów" w klatkach zdąży sprzątnąć z podłogi bobki zanim ja to zrobię. Nie powiem, żebym była tym zachwycona. Zaczyna się cieszyć kiedy wracamy do domu, na spacerze zdarza jej się brykać, powoli coraz bardziej się oswaja.
Nie tak łatwo zrobić fotkę tym kuszącym ślepiom.
 Nasz nowy mop podłogowy - zamiecie grzbietem wszystko co się da.

Dostałam od znajomej kawałek grubszej, angielskiej bawełny. Uszyłam z niej torbę na zakupy według tego tutka Wyszła trochę za sztywna i źle się ją składa, ponieważ dałam do niej dosyć grubą podszewkę. Kieszonka jest w środku.
 Ta powstała już z cienkiej bawełny i sprawuje się świetnie. Uszy są na tyle długie, że można ją przewiesić przez ramię.
 Tutaj trochę zmodyfikowałam wykrój i rączki są z dwóch różnych materiałów.
Szyje się dosyć szybko, pod warunkiem, że nie pomyli się kolejności zszywania jak zdarzyło mi się przy pierwszej.

poniedziałek, 2 maja 2011

Zaległości i poznawanie psa.

Dziękuję wszystkim za komplementy pod kierunkiem Aty. Nieskromnie powiem, że też bardzo podoba mi się jej przemiana zewnętrzna, nad tą drugą trzeba będzie jeszcze sporo popracować. Samo wzięcie psa ze schroniska nie jest według mnie niczym wielkim, chociaż faktycznie łatwiej kupić ślicznego szczeniaczka na bazarze czy od hodowcy. Schronisko, nawet dobrze prowadzone jest miejscem przygnębiającym i chyba szybko kolejny raz tam nie zawitam. Widok takiej ilości zwierząt żebrających o ludzką uwagę, ten jazgot ponad trzystu psów, mało przyjemny zapach i dylemat, którego wybrać, czy tego pchającego się na kraty i wpychającego nos między pręty byle dosięgnąć choć na chwilę ludzkiej dłoni, czy tego, który siedzi w kącie zrezygnowany, jakby pogodzony ze swoim losem. Ciężko się odwiedza takie miejsca, chociaż nie na wszystkich wywierają one takie samo wrażenie. Obserwowałam ludzi na dniu otwartym i dla niektórych była to miła, rodzinna wycieczka, prawie jak do zoo, z tym, że nikt nie krzyczał na ludzi rzucających psom suche bułki. Widziałam też starszego pana, który chyba szukał psa do stróżowania, bo namiętnie wręcz drażnił większe zwierzaki, które wykazywały chociaż cień agresji. No cóż, w końcu można było prawie za darmo nabyć dorosłego już psa. Mam jednak nadzieję, że owemu panu jednak się to nie udało.
Ata w dalszym ciągu dostaje antybiotyk, jutro ostatni dzień i wreszcie będziemy mogli zacząć szczepienia. Stanów zapalnych na uszach prawie już nie ma, rany na nogach ładnie się goją, łysinki zarastają. Niestety, zaliczyłam kolejną psią ucieczkę, tym razem psisku udało się wysunąć z szelek i dać nogę. To był prawdziwy majstersztyk ucieczkowy. Stanęła słupka, łapki ułożyła wzdłuż głowy i zanim zdążyłam zareagować była wolna. Transporter i torebka już leżały w taksówce, a pies znowu biegiem na ruchliwą ulicę, ja za nią, a pani kierująca samochodem za nami, widok niezły, pewnie gdybym to mogła oglądać z boku, nieźle bym się uśmiała, ale nie było mi do śmiechu. Pies na giganice dosłownie głuchnie na wołanie, wręcz ucieka od ludzi. Na szczęście zatrzymała się przed dwupasmówką skuszona zapachem martwego chyba kota. Kolejną podóż samochodem odbyła na kolanach i chyba jej się spodobało. Niestety odkryliśmy, że panicznie wręcz boi się dzieci i to nie takich małych, bo przy dwu, trzylatkach zachowywała się w miarę spokojnie, natomiast na widok chłopców w wieku ośmiu - dwunastu lat wpadła w panikę, znowu próbowała wyjść z szelek, na szczęście udało mi się w porę zareagować, ale wszelkie kontakty z dziećmi kończą się rozpłaszczaniem psa i drgawkami. Być może w poprzednim miejscu służyła za "zabawkę". Czeka nas sporo pracy.
Dzisiaj okazało się, że pies nakryty narzutą, to pies zadowolony, przyczłapała w okolice łóżka i łaskawie pozwoliła się okryć. Chyba jej się to spodobało, bo właśnie powtarza sesję "śpiocha podkocykowego".


Żeby nie było o samym psie - dwie wiosenne poduszki w zajączki.



Wieki temu Julia zaproponowała porządkowanie swoich zbiorów. Udało mi się uporać z rozrzuconymi wszędzie szmatkami, nawet zrobiłam zdjęcie komody z moim zbiorem szmatek, niestety choroba psiska zepchnęła wszelkie sprawy na drugi plan i dopiero teraz chwalę się zdjęciem - a porządek nadal panuje w szmatkach tylko dlatego, że ostatnio nic nie szyłam.


wtorek, 26 kwietnia 2011

Mamy psa.

Od Niedzieli Palmowej mamy nowego psa, a konkretniej suczkę. Wypatrzyłam ją pod koniec marca w lubelskim schronisku na "dniu otwartym". Mąż musiał jeszcze dojrzeć do decyzji o kolejnym psie, więc trafiła do nas dopiero tydzień temu. Mimo że schronisko wygląda na zadbane, psisko niesamowicie śmierdziało, a sierść składała się w połowie ze sfilcowanych kołtunów. Nie ma co się dziwić, ponad trzysta samych psów nie licząc kotów i gadów, a pracowników niewielu, wolontariusze też cudów nie zdziałają, za dużo zwierząt do "ogarnięcia". Smród był tak okropny, że nie odczekaliśmy zalecanych kilku dni, tylko wykąpaliśmy ją od razu. Udało mi się wyciąć większość kołtunów, w tym ogromne kule futra w okolicach pachwin, tak umiejscowione, że sikała właściwie nie na ziemię tylko w nie - brrr, jak sobie przypomnę ten zapach to mnie jeszcze teraz otrząsa. Nie reagowała na swoje schroniskowe imię, więc je zmieniliśmy, powoli zaczyna reagować na nowe - Ata. We wtorek została ogolona, okazało się, że ma na skórze sporo starych ran po ugryzieniach, uszy "poszatkowane", z ropnymi rankami, w pachwinach dwie rany. Dwóch lekarzy goliło ją ponad trzy godziny, między opuszkami stóp miała wielkie kołtuny, przez które nie była w stanie normalnie zejść ze schodów, ślizgała się na nich. Na razie jest cicha, nie awanturuje się pozostawiona sama, pozwala sobie wpychać do gardła wielkie tabletki, kąpać co kilka dni w leczniczym preparacie, smarować maścią itp. Najchętniej wlazłaby na kolana i cały czas podstawiała głowę do głaskania. Nie obyło się też bez wpadek, wczoraj zbytnio jej zaufałam i spuściłam ze smyczy na ogrodzonym terenie, a ona nagle coś poczuła i pobiegła przed siebie. Miałam już wizję rozjechanego psa, bo wypadła na wylotówkę z miasta, na szczęście widok wielu samochodów ją przestraszył i zareagowała na wołanie i pokornie wróciła do mnie, ale stracha napędziła mi niezłego. Póki nie nauczę jej przychodzenia na wołanie, nie zrezygnujemy z chodzenia na smyczy nawet na ogrodzonym terenie. Nie dziwię jej się, że zgłupiała z nadmiaru wolności, w końcu spędziła w boksie ponad półtora roku, na małej przestrzeni ze sporą ilością psów.

Pierwsze zdjęcie jeszcze w schronisku, w marcu.

Po pierwszej kąpieli.

 Po ogoleniu, widać łysinki i szramy na skórze.
Na spacerze.

środa, 13 kwietnia 2011

Znowu powroty.

Całka
Ostatniego dnia minionego roku napisałam, że chciałabym, żeby ten rok był lepszy. Niestety, od początku roku zaczęło poważnie chorować nasze stare psisko. Średnio co dwa tygodnie przyplątywało się coś nowego, z jednego ją wyciągaliśmy, to zaczynał szwankować inny organ. Trzy tygodnie temu zdecydowaliśmy się skrócić jej cierpienia. Mimo, że od roku wiedzieliśmy, że stan nerek i serca się pogarsza, ciężko było podjąć decyzję o momencie przerwania leczenia. Spędziliśmy razem prawie czternaście lat, trafiła do nas jako szczeniak z targu, ostatni jaki się nie sprzedał. Kobieta powiedziała, że ją wyrzuci, bo nie opłaca się jej wieźć znowu na wieś, więc się zlitowaliśmy nad nią, tym bardziej, że wyglądała jak szmaciana kukła, nie reagowała na nic. Psisko wyrosło na całkiem sporą sukę, ni to owczarka, ni labradora z koloru. Pies całkowicie bezproblemowy, nie szczekała bez potrzeby, lubiła dzieci, nie ganiała znajomych kotów, nie atakowała obcych psów (no, były dwa wyjątki - boksery - tu ograniczała się do warczenia i suka z innego piętra). Pociągiem i autobusem jeździła bez problemu, w przedziale potrafiła się tak ulokować pod siedzeniem, że często dopiero podczas sprawdzania biletów na pytanie konduktora "gdzie ten pies" współpasażerowie orientowali się, że pod naszymi nogami leży całkiem spory zwierzak. Gdyby nie wrodzona wada serca pewnie pożyłaby dłużej. Całe życie wyglądała jak nadal rosnący młody pies, dopiero od operacji w ubiegłym roku widać było po niej starość.



Podczas jednego z wyjazdów, ulubiona pozycja podczas snu - "kołami do góry".Nie ukrywam, że bardzo nam jej brakuje.
Robótki.
Z powodu ciągłych kłopotów zdrowotnych Całki i kolejnego remontu budynku niewiele szyłam.
Kołderka dla chłopca.


Wzięłam udział w wiosennej wymiance na forum Szyjemy po godzinach  w której wylosowałam Siencję. Uszyłam dla niej okładkę na zeszyt i ufilcowałam kwiatowy naszyjnik uzupełniony fimowymi koralikami.